Dach Afryki czyli – na szczycie Kilimandżaro.

Dach Afryki czyli – na szczycie Kilimandżaro.

Ten wielki dzień.

Podobno atak zaczyna się w nocy, żeby nikt nie widział jak daleko jest do szczytu. Inaczej przerażony turysta mógł by uciec.

Rzeczywistość jest bardziej prozaiczna. Samo wejście na szczyt trwa około 6 – 8 godzin. Wczesnym rankiem na szczycie jest zazwyczaj najładniejsza pogoda. Nie ma chmur i widoczność jest doskonała.

Dodatkowo plan wejścia i zejścia jest tak zbudowany, że trzeba zejść ze szczytu i po krótkim odpoczynku, ruszyć w dół, aby przed nocą być dużo poniżej obozu Barafu. Ale może zacznijmy po kolei.

Pobudka w środku nocy.

Tak jak obiecali, budzą nas koło 23:30. Raczej nie spałem twardym snem. Duża ilość wrażeń i stresu, spowodowała, że spałem jak zając w polu kapusty.

Słyszałem jak ktoś się zbliża do namiotu, by za chwilę usłyszeć, że mamy się zbierać.

Kucharz dostał nasze termosy i bukłaki.

Wydostaliśmy się, ze śpiworów, gotowi do wymarszu. Spaliśmy ubrani prawie w wszystko w czym mieliśmy iść na szczyt. Kubek herbaty, do tego diuramid na wysokość, i ibuprom na ból głowy, który mnie dopadł po przekroczeniu 5000 m.n.p.m.

W końcu pojawia się Issa, każe nam wychodzić z namiotów. Co ciekawe, chłopaki zabierają nasze plecaki. Co prawda nie za wiele w nich jest, ale to wspaniałe z ich strony. Nic nie mówią o pieniądzach. ( wcześniej słyszałem, że za takie zachowanie przewodnicy każą sobie płacić 10 USD )

Jest niesamowicie cicho. Nie słychać odgłosów wielkich miast, przemysłu, ruchu. Taka cisza, że aż uszy bolą.

No i oczywiście jest bardzo zimno. Teraz już wiem dlaczego kazali nam się ciepło ubrać.

Wyruszamy z obozu.

Chłopaki zakładają nasze plecaki i wychodzimy z obozu. Drogę oświetlają nam tylko nasze czołówki.

Chwilę trwa zanim przebijemy się przez cały obóz. W tych ciemnościach nawet nasi przewodnicy momentami zastanawiają się gdzie postawić nogę.

Prowadzi Issa – bardzo powoli, nóżka przez nóżkę. Nawet bardziej niż powoli. Bujamy się od lewa na prawo. Próbuję zrobić jakiś film czy jakieś zdjęcia, ale w tym zimnie nie jest to takie proste. W sumie już wcześniej zauważyłem, że sporo ludzi w swoich relacjach ma z tego momentu lukę. Dopiero pierwsze zdjęcia pojawiają się ze szczytu.

Obóz Kosovo.

Po godzinie mijamy obóz. Coś słyszałem wcześniej, że jeszcze powyżej Barafu jest prywatny obóz. To Kosovo Camp. Opłaty w nim są dużo wyższe, i dlatego nie operują tutaj budżetowi operatorzy. W związku z tym, że jest prawie o godzinę marszu wyżej, to dzięki temu zwiększa się szansa na zdobycie góry. Na tej wysokości, godzina marszu to bardzo dużo.

Kosovo jest w zupełnych ciemnościach. Oznacza to, że Ci którzy mieli już z niego wyjść, są gdzieś powyżej nas.

Zresztą teraz nad nami widzę rządek równo ułożonych na trasie światełek. To czołówki wszystkich wędrowców. Działa to trochę na nas deprymująco, bo za nami już nikogo nie ma. Znowu wyszliśmy ostatni. Nie wiem czy to dobrze czy nie. Mam nadzieję, że nasze chłopaki wiedzą co robią.

Idziemy naprawdę powoli. Do tego stopnia, że światełka przed nami zaczynają się nam oddalać. Jestem zaniepokojony. Chyba powinniśmy iść trochę szybciej, szczególnie, że mamy siły w nogach.

Oczywiście odczuwamy na tej wysokości, wszystkie trudy z tym związane. Nasz oddech jest płytki, a kroki które robimy nie są dłuższe niż na stopę. Czasami nawet na pół stopy.

Ścieżka wejścia wije się jak wielki zygzak. Raz w lewo raz w prawo. Buty cały czas są w wulkanicznym pyle. Pewnie jesteśmy już nieźle nim usmarowani, ale nie widzimy tego, bo jest bardzo ciemno.

Po dwóch godzinach zatrzymuje całą ekipę. Nie wiem jakie mają plany chłopaki, ale wszyscy nam uciekli do góry i musimy przyspieszyć bo z moich wyliczeń wynika, że nie wejdziemy na czas.

Chwilę rozmawiamy i chłopaki przyjmują mój plan.

Ruszamy szybciej do góry.

Na tej wysokości to nie takie proste, ale udaje nam się dołożyć jeden krok. Oddychamy lekko szybciej, ale faktycznie zaczynamy nadrabiać stracony czas.

Po kilkunastu minutach doganiamy jakąś pierwszą grupę. Wyprzedzamy ich. Potem kolejną i kolejną.

Duże grupy idą zdecydowanie wolniej, dostosowując się do najwolniej idących.

Momentami obserwuje ludzi, którzy idą resztkami sił, zataczają się lub przewracają.

Widzę też ludzi wymiotujących. Są też ludzie idący z tlenem.

My też co jakiś czas zatrzymujemy się na odpoczynek, ale widzimy, że stać nas na tempo które sobie narzuciliśmy. Idziemy bardzo sprawnie w górę. Rozpinam nawet lekko kurtkę, bo od wysiłku wreszcie zrobiło mi się trochę cieplej.

Niebo nad nami jest pełne gwiazd. Wygląda to obłędnie. My, wielka góra i gwiazdy.

Allan mi mówi, że jeszcze trochę wysiłku i zaczynamy się zbliżać do Stella Point.

Jeszcze trochę i już, zobaczysz wkrótce.

Za moimi plecami rozpoczyna się poranny seans. Pod nami chmury, a nad nimi pojawia się pierwszy blask. Słońce zawsze daje nadzieję. Wraca wiarę. Dodaje sił.

Jeszcze kilka kroków, jesteśmy już tak blisko.

Stella Point – 5756 m.n.p.m.

I jakoś tak nagle, kiedy podnoszę głowę, dostrzegam w pierwszych promieniach słońca  tablicę z napisem „ Stella Point”.

Stella – od imienia pewnej Francuzki, która wchodząc na Kilimandżaro, dotarła w to miejsce i powiedziała, że nie jest w stanie pójść dalej. Co ciekawe jeśli tu dotrzecie, to macie zaliczone wejście na Dach Afryki, choć sam najwyższy punkt znajduje się 139 metrów powyżej.

Tu przy Stella zatrzymują się wszyscy na zdjęcie i duży odpoczynek.

My też robimy sobie fotę na pamiątkę i siadamy by złapać oddech. Dopiero po powrocie do domu, zobaczę na tych zdjęciach bardzo zmęczoną swoją twarz. Choć czułem się dobrze, trochę zdrowia mi ta góra zabrała.

Kiedy tak siedzimy, wypijamy po kubku herbaty i zajadamy się polskimi kabanosami. Oczywiście dzielimy się nimi z chłopakami. Mówią, że nigdy czegoś takiego nie jedli. Philip następnego dnia, powie mi, że to było bardzo smaczne i dało mu dużo energii.

Zbieramy siły, do szczytu zostało już nam tak niewiele.

Moje marzenia w końcu się spełniają. Tyle przygotowań i pracy przed wyjazdem. Olbrzymie koszty finansowe, by stanąć na szczycie. Tak dużo fizycznych treningów. Przemyślany każdy aspekt tej wyprawy, obgadany tyle razy by wszystko miało się spełnić właśnie teraz.

To trochę jak sportowiec, który trenuje wiele lat by wystartować na najważniejszych w swoim życiu zawodach.

Jesteśmy gotowi na ostatni etap. Wstajemy i ruszamy powoli. Jest już jasno, po prawej stronie jest olbrzymi krater, zwany wielką popielniczką, a po lewej jest lodowiec, który systematycznie się zmniejsza od wielu dekad.

Allan jest na tyle wesoły, że śpiewa piosenkę „Hakuna Matata”. Ja wlokę się za nim. Może nie jakoś resztkami sił, ale dociera do mnie jak bardzo wyczerpujące było ostatnie siedem godzin.

Z daleka widzę to najważniejsze tutaj miejsce.

Uhuru Peak – 5895 m.n.p.m.

Chcę zapamiętać ten moment, uruchamiam kamerę w telefonie i zaczynam nagrywać film. Mówię, z głowy, nawet się nie zastanawiałem co w takim momencie trzeba by powiedzieć.

Mówię co mi serce podpowiada. Jestem szczęśliwy, udało mi się zrealizować moje marzenie. Serce bije jak by mocniej.

Jeszcze tylko kilka kroków i jestem na miejscu. Dotarłem.

Jestem na szczycie Kilimandżaro.

Cała praca, wszystkie przygotowania by się tu znaleźć. Ach co ja wtedy czułem. Wiem, że dla wielu to wcale nie jest wyczyn, że to proste jak „ spacer po Krupówkach” , „ że da się wejść z marszu” , „ że, dla osoby która uprawia sport ta góra nie stanowi problemu” i tak dalej, można by wymieniać wielu mądrali z internetu.

Ja nie gadałem, przyjechałem i wszedłem. Zrobiłem to. Zdobyłem „Dach Afryki”.

Allan jak wariat biega wokół mnie i coś pokrzykuje. W końcu robimy sobie pamiątkowe zdjęcia. Gratulujemy sobie sukcesu. To fajne, że wszyscy, którzy tam docierają, gratulują sobie udanego wejścia.

Czas biegnie jednak nie ubłaganie. Issa naciska byśmy zbyt długo tu nie przebywali, czas wracać.

Nie wiem czy kiedyś tu jeszcze wrócę, ostatnie spojrzenia na pamiątkową tablicę i znikamy za łukiem. Zaczynamy schodzić w dół.

Powrót.

Schodzimy inną trasą niż weszliśmy. Momentami idziemy po kolana w żwirze. Kurz jest niesamowity.

Trzeba też uważać by za bardzo się nie rozpędzić. Kiedy zaczynasz bardzo szybko ślizgać się po tych kamieniach, bardzo łatwo jest się wywrócić i zrobić fikołka. Mocno wspieramy się kijkami.

Wielka góra zostaje za nami, a my z każdym krokiem, zbliżamy się do obozu.

Znowu przechodzimy przez Kosovo. Tym razem, życie w nim kwitnie. W dole widzimy Barafu camp.

Kiedy docieramy do obozu jest koło jedenastej. Byliśmy prawie 12 godzin w drodze. Okazuje się, że już i tak mamy sporo spóźnienie.

Chłopaki z ekipy, kucharze i tragarze gratulują nam sukcesu.

Mamy trochę ponad godzinę na odpoczynek, i będziemy schodzić dalej w dół.

Wślizgujemy się do namiotów, otulamy się śpiworami i zasypiamy kamiennym snem.

Na naszych twarzach maluje się dyskretny uśmiech. Spełniły się nasze sny.

Zdobyliśmy Kilimandżaro.

 

Dziękuję za odwiedzenie mojej strony, będzie mi bardzo miło jeśli polubisz ją na Facebooku ;).


Drogi Podróżniku, poniżej znajduje się reklama Google. Zupełnie nie mam pojęcia, co Ci się na niej wyświetla. Jeśli chciałbyś lub chciałabyś wynagrodzić mi jakoś pracę nad stroną, proszę kliknij w reklamę i nic więcej. Dziękuję za wsparcie strony.