Kilimandżaro – Machame Gate – Machame Camp.

Machame Gate – Machame Camp.

Kiedy docieramy pod bramę Machame, jest samo południe. Jeśli weźmie się pod uwagę, że do Machame Camp idzie się około 5 godzin, a słońce zachodzi kilka minut po 18:00, to oznacza, że jesteśmy mocno spóźnieni.

Seria zdarzeń z poprzedniego dnia, jak opóźniony lot, długa kolejka po wizę i do odprawy celnej spowodowała, że musieliśmy trochę dłużej pospać i odpocząć.

My wybraliśmy trasę Machame, ale do wyboru jest wiele innych tras:

Marangu – powszechnie nazywana Coca Cola Road – trwa 5 dni. Noclegi w chatkach. Współczynnik sukcesu wejścia na górę – 85%. Najtańsza ze względu na ilośc dni i wg. wielu najłatwiejsza. Trasa sama w sobie nie jest ciężka, ale w bardzo krótkim czasie pokonuje się bardzo dużą różnicę wysokości to powoduje, że jeśli potrzebujemy lepszej aklimatyzacji może nam się nie udać. Mój przewodnik potwierdził mi, że sporo ludzi przegrywa właśnie przez bark czasu na aklimatyzację.

Machame – zwana Whiskey – trwa  6 dni. Noclegi w namiotach. Współczynnik sukcesu – 90 % – to nasza trasa i ją właśnie dokładnie opiszę. Popularna ze względu na piękne widoki podczas trekkingu, i dająca odpowiedni czas na aklimatyzację. Powoli staje się bardziej popularna, niż Coca Cola – bo daje większe szanse na sukces.

Lemocho – trwa  7  dni. Współczynnik sukcecu – 90 %. Daje możliwość dobrej aklimatyzacji. Jest mniej popularna i spokojna. Przecina się z Machame, na jej trasie spotkałem Rosjan, których poznałem w samolocie i byli bardzo zadowoleni.

Pozostałe mniej popularne trasy to:

Rongai – trwa od 6 do 7 dni, Współczynnik sukcesu – 90 %. Dobra aklimatyzacja. Bardziej cicha, oddalona, cięższe warunki.

Umbwe – trwa od 6 do 7 dni. Współczynnik sukcesu – 55 %.  Bardzo słaba aklimatyzacja.

Shira – bardzo wysoki punkt wyjścia, bardzo słaba aklimatyzacja.

Western Branch – technicznie najtrudniejsza trasa. W 2006 została zamknięta na rok, po tym jak osunęły się skały i kamienie. Obecnie otwarta, ale niewiele firm oferuje wejścia tą trasą. Zalecane kaski, raki, podczas sezonu deszczowego.

Northern Circuit – trwa od 8 do 9 dni. Najdłuższa trasa. Dobra aklimatyzacja. Wysoka szansa na sukces.

Tragarze.

Musimy wypakować nasze bagaże. Zdejmujemy z dachu plecaki, zabieramy buty, kijki i kurtki przeciw deszczowe. Nie mamy dziś szczęścia do pogody. Deszcz pokrapuje cały czas.

Issa daje nam lunch boxy. Mamy sobie coś zjeść przed marszem. Wskazuje nam miejsce gdzie mamy na niego poczekać. W tym czasie także się przebieramy w buty i kurtki.

Przy bramie nie ma już turystów. Wszyscy wyszli już na szlak. Tylko pod wiatą dla tragarzy wciąż się kotłuje. Wciąż stoją wolni strzelcy, którzy jeszcze liczą na to, że dostaną dziś zlecenie i poniosą w góry czyjś ciężar. Ci którzy mają robotę, pakują plecaki, towary i wszystko co niezbędne w nieprzemakalne wory.

Każdy tragarz nie może zabrać więcej niż 20 kg. Jest to ściśle kontrolowane. Na wejściu do parku są 3 wagi. Każdy pakunek jest ważony. Jeśli waga przekracza dopuszczalny limit to tragarz nie wejdzie na teren parku.

Ten rygorystyczny przepis bierze się stąd, że kiedyś tragarze byli zmuszani do noszenia nawet 40 kg ładunków co wiązało się z częstym zgonami na trasie. Rząd Tanzanii wprowadził, ścisłe regulacje i od tego czasu sytuacja dość mocno się poprawiła. Nie oznacza to, że tragarze przestali umierać. Wciąż na trasie to się zdarza. Oficjalne statystyki mówią o kilkunastu osobach rocznie. Jak jest naprawdę tego nikt nie wie.

Philip opowiadał mi, że jak zaczynał to bywały sytuacje, że szef grupy brał worek w ręce, który ważył powyżej 40 kg, lekko go unosił i mówiła do tragarza – „ok, możesz brać”. Dziś wagi w jakiś sposób eliminują nadużycia.

Brama do parku.

Naszą wędrówkę zaczynamy przy bramie Machame. Kiedy kończymy lunch i jesteśmy już przebrani, pojawia się Issa. Idziemy z nim do budki przy bramie, gdzie musimy się zarejestrować. Paszport, wpis i podpis. Oficjalnie wchodzimy na teren parku.

Szef naszej grupy musi wnieść wszystkie opłaty za nasze wejście. To nie mała suma. Za naszą trójkę i tragarzy opłata wynosi 2468,56 USD ( na osobę 823 USD przy kursie 3,61 to – 2971 PLN ). Teraz już wiecie dlaczego wejście na Kilimandżaro tyle kosztuje. Issa płaci kartą. Dostaje rachunek, który będzie potem pokazywać strażnikowi w każdym obozie.

Jesteśmy gotowi na marsz. W obozie już opustoszało. Jesteśmy tylko my wraz z naszymi przewodnikami.

Robimy sobie pamiątkowe zdjęcie przy tablicy Machame. Co ciekawe na całej trasie nasi kompani będą pilnować by zawsze sobie zrobić zdjęcie przy tablicach z nazwami miejsc. Ot taka tradycja.

Przechodzimy przez bramę Machame.

Start trekkingu znajduje się na wysokości 1800 m.n.p.m. Ubrani w peleryny przeciwdeszczowe ruszamy ku przygodzie.

Pełni optymizmu, ale też i niepewności jak nam pójdzie robimy nieśmiało pierwsze kroki. Deszcze lekko kropi. W sumie to nie ma się czemu dziwić bo wchodzimy w las deszczowy. Przez pierwsze metry droga jest jeszcze asfaltowa, potem robi się szutrowa ale mocno ubita, by w końcu przejść w leśną ścieżkę.

Gdy wychodzimy z załuku nasi tragarze czekają na nas. Podnoszą swoje worki i ruszamy razem. Trochę jak by symbolicznie, bo po chwili nabierają tempa i zaczynają od nas odchodzić. Chce im jeszcze zrobić pamiątkowe zdjęcia, więc i ja ich gonię aby nie robić mi tylko zdjęć pleców.

Słyszę pierwsze jumbo i hakuna matata. Tragarze w końcu mi znikają, a my powoli maszerujemy dalej.

Jumbo – to rodzaj powitania. Takie nasze cześć.

Hakuna matata – to coś w stylu „spokojnie, wyluzuj, nie przejmuj się”. W przypadku Kilimandżaro używane, aby się nie spieszyć nie gonić i nie ścigać. A to, że ludzie w Tanzanii sprawiają wrażenie, jak by cała ich filozofia życia to było jedno wielkie „hakuna matata” – to już inna sprawa.

Pole, pole – to najczęściej używany zwrot w trakcie wchodzenia na Dach Afryki. Oznacza on „powoli”. Co w przypadku aklimatyzacji jest niezwykle wskazane. Przewodnicy używają go bardzo często.

Las deszczowy.

Pierwszy etap naszej wędrówki to las deszczowy. Jak sama nazwa wskazuje, leje nam pięknie na głowy. Moje piękne buty trekkingowe już po chwili z seledynowych stają się brunatne. Obklejone błotem.

Pod peleryną robi się duszno i wilgotno. Pod pelerynami mamy też nasze podręczne plecaki, tak by nie zmokły. Dobrze, że wybraliśmy duże pałatki. Idzie się w nich wygodnie. Choć po niedługim czasie także są oblepione błotem.

Nawiązujemy pierwsze kontakty z naszymi przewodnikami. To jeszcze nie więź, która będzie nas łączyć pod koniec wyprawy. Takie tam luźne gadki o wszystkim i o niczym.

Raczej się zachwycamy pięknem lasu deszczowego.

Sam szlak nie jest tu trudny. Coś jak chodzenie po Beskidzie Niskim. Bez problemu pokona ten odcinek każda osoba. Nawet nie przygotowana do chodzenia po górach.

Szkoda tylko, że nam pada.

Co jakiś czas się robimy przerwę na herbatę. Wodę mamy w bukłakach, więc w czasie marszu ją sobie popijamy. Zatrzymujemy się też by coś przegryźć, jakiś batonik czy ciasteczko, które nam zostało z lunch boxa.

Choć ciągle pada nam na głowę, to jesteśmy uśmiechnięci i zadowoleni. Pełni optymizmu.

Z lekkim niepokojem sprawdzam czas. Wiem, że za niedługo zacznie się ściemniać, ale Philip mówi, że zdążymy przed zmrokiem. Ufam mu.

Wyprzedzamy jedną parę starszych turystów. To nie wyścigi, w górach nie wygrywa zając.

W pewnym momencie zaczynam słyszeć głosy obozu. Po chwili, zaczynam także czuć zapach jedzenia. Kucharze gotują dla swoich grup.

Obóz Machame.

Pierwszy obóz przed nami. Oczywiście obowiązkowo pamiątkowe zdjęcie. Jesteśmy na wysokości 2835 m.n.p.m.

Nasze namioty są już rozbite, kucharz gotuje już dla nas kolację. Tragarze dotarli tu dużo wcześniej przed nami i mieli czas na przygotowanie wszystkiego. Issa ustawia ich po kątach. W sumie nie wiem o co, ale coś tam im wymyśla.

Niedaleko od namiotu mieści się coś co można by nazwać toaletą. W rzeczywistości to murowana latryna, pełna smrodu. Korzystanie z niej to wyzwanie dla nosa i kiepskie doznanie estetyczne.

W wszystkich latrynach na trasie nie ma bieżącej wody.

Zdejmujemy z siebie peleryny i wślizgujemy się do namiotu. Tu już czekają na nas nasze plecaki. Rozkładamy karimaty i śpiwory. Wyciągamy niezbędne rzeczy.

Kolacja.

Po chwili nas woła kucharz, kolacja jest już gotowa. Na początek idzie popcorn. Jest tłusty więc doda nam dużo siły. Potem jest zupa, nie wiem z czego ale pyszna. Na drugie danie ziemniaki, kurczak i sos z warzyw. Wszystko jest pyszne.

Co prawda zdążyło się błyskawicznie zrobić ciemno, w zasadzie chwilę po tym jak dotarliśmy do obozu i obiad jemy w świetle czołówek.

To ważne by kucharz był dobry i gotował smacznie. Wraz ze wzrostem wysokości ludzie tracą smak i apetyt. Jeśli nie jedzą słabną, a wtedy ich szanse wejścia na szczyt maleją.

My mamy szczęście, nasz kucharz gotuje świetnie.

Wieczorna toaleta.

Po kolacji czas się umyć. W ruch idą wilgotne chusteczki, przebieramy też bieliznę. Na koniec myjemy zęby za namiotem i spać. Jest dość wcześnie jak na sen, ale co tu robić. Zresztą warto w czasie takiej wyprawy odpoczywać w każdej wolnej chwili. Wślizgujemy się w śpiwory i szybko zasypiamy.

Issa nam powiedziała, że rano gdy się obudzimy, będzie piękna słoneczna pogoda, a za naszym namiotem zobaczymy Kilimandżaro.

 

 

Dziękuję za odwiedzenie mojej strony, będzie mi bardzo miło jeśli polubisz ją na Facebooku ;).


Drogi Podróżniku, poniżej znajduje się reklama Google. Zupełnie nie mam pojęcia, co Ci się na niej wyświetla. Jeśli chciałbyś lub chciałabyś wynagrodzić mi jakoś pracę nad stroną, proszę kliknij w reklamę i nic więcej. Dziękuję za wsparcie strony.